Proost! Mój tydzień w Amsterdamie.

  • Blogi
Andrzej Hardie-Douglas / 06.10.2014 / Komentarze
Obrazek użytkownika Andrzej Hardie-Douglas
Przeprowadzam się do nowego mieszkania. Nic w tym dziwnego i teoretycznie sprawa jest banalnie prosta: znaleźć lokum, wpłacić kaucję i już można się przenosić. Niestety jak to zwykle bywa,

Przeprowadzam się do nowego mieszkania. Nic w tym dziwnego i teoretycznie sprawa jest banalnie prosta: znaleźć lokum, wpłacić kaucję i już można się przenosić. Niestety jak to zwykle bywa, część papierkowa trochę się przeciągnęła i zostałem bez mieszkania. W perspektywie miałem tydzień w jakimś podrzędnym hotelu w Birmingham lub cholernie spontaniczną, raczej “budżetową” podróż gdzie mnie oczy poniosą. Oczywiście wybrałem to drugie i w ciągu kilkudziesięciu godzin byłem gotowy do działania. Na miejsce docelowe wybrałem Amsterdam, ponieważ już od dawna chciałem zobaczyć to największe w Holandii (właściwie Królestwie Niderlandów) miasto. Kupiłem bilet lotniczy , przewodnik Lonely Planet i rolkę czarno-białego filmu. Zamiast hotelu zdecydowałem się skorzystać z Couchsurfingu - znalezienie osoby chętnej przygarnąć mnie na kilka dni zajęło około 12 godzin. Jest dobrze. Ahoj przygodo!

Wysiadłem z samolotu relacji Londyn - Amsterdam w poniedziałek 15 września około 21 czasu lokalnego. W kieszeni miałem jedynie kartkę z adresem holenderskiego jegomościa imieniem Kasper.

Miasto od samego początku okazało się przyjazne obcokrajowcom. Sporo oznaczeń po angielsku - nawet ekipa sprzątająca perony znała język na tyle żeby wskazać mi drogę. Odrobinę zmylił mnie system jednorazowych elektronicznych biletów komunikacji miejskiej. Pierwsze koty za płoty.

A więc o 22 dotarłem do dworca Centraal (ok. 20 minut pociągiem od lotniska). Potem szybki skok do autobusu i już jestem w Jordaan - dzielnicy Anny Frank i Rembrandta. Wąskie uliczki i ogromne ilości rowerów robią wrażenie nawet nocą. Jestem jednak zbyt zmęczony by oglądać cokolwiek. Poznaję wreszcie mojego gospodarza. Kasper okazuje się bardzo oczytanym, sympatycznym gościem w okolicach 30. Jest reżyserem, więc cały wieczór dyskutujemy o filmach, muzyce i lokalnym piwie. Jem powitalną kolację i padam na kanapę. Długi dzień.

Wtorek witam wskrzeszony za pomocą holenderskiego sera i wybornego Earl Grey’a. Misja dnia: wypożyczyć rower. Dwa kółka to zdecydowanie najlepszy sposób zwiedzania miasta i nie ma znaczenia czy zostajesz na 2 dni czy 2 tygodnie. Statystyki podają, że w Amsterdamie jest około miliona rowerów ale także około 100 tys. jednośladów znajduje na czarnym rynku nowego właściciela. Lepiej więc wykupić ubezpieczenie jeżeli nie macie 250 euro na nowy rower. Tak dla świętego spokoju.

Cała reszta dnia upłynęła mi na zjeżdżeniu Amsterdamu z Północy na Południe. W centrum najdalsze punkty znajdują się około 20 minut jady rowerem więc łatwo się domyślić, że przejechałem ten dystans kilka razy. W przerwie posiliłem się ogromnym burgerem w Amerykańskim stylu wsłuchując się w hity reggae. Ciekawe połączenie. Resztę wtorkowego popołudnia spędziłem na trawieniu 12-uncjowego kawałka mięsa.

Środę rozpocząłem raczej artystycznie. W promieniach słońca i w krótkim podkoszulku ruszyłem do muzeum Van Gogha. Punkt obowiązkowy dla każdego kto potrafi się skupić w milczeniu przez przynajmniej dwie godziny. Co bardzo cieszy, wszystkie obrazy są poukładane w porządku chronologicznym i taki też jest pomysł na całe muzeum. Pozwala to prześledzić “drogę” jaką przeszedł artysta przez 10 lat swojej działalności. Zdecydowanie polecam kupić bilet kilka dni wcześniej przez internet i załadować go sobie do telefonu. Zaoszczędzi nam to około 40 minut w kolejce.

Kolejnym punktem mojej wycieczki była wioska o nazwie Zaanse Schans. Jest to miejsce niezwykłe, ponieważ w jednym miejscu znajduje się 6 zabytkowych, działających wiatraków. Widok oryginalny i bardzo malowniczy. Warto wybrać się tutaj na rowerze, chociaż cała trasa z Amsterdamu zajmuje około godziny - trzeba poczekać na darmową przeprawę promem.

W czwartek postanowiłem odpocząć od muzeów. Niestety nie wyszło, ponieważ podczas pieszej wycieczki przez Red Light District (Dzielnicę Czerwonych Latarnii) trafiłem do największego w Europie muzeum seksu. Ciekawe choć ziejące kiczem miejsce z humorem pokazuje kulisy funkcjonowania najstarszego zawodu świata w Amsterdamie. Dobrze wydane 4 euro.

Tak jak wcześniej wspomniałem - nie samymi muzeami człowiek żyje. Postanowiłem posłuchać swojej muzycznej duszy i poszukać jakiegoś jam-session. Z pomocą znów przyszedł Couchsurfing i tak po godzinie szukania znalazłem się w przybytku będącym połączeniem sklepu obuwniczego i kawiarni (sic!) o nazwie TOMS. Na moje nieszczęście każdy uczestnik był zobligowany do przyniesienia własnego instrumentu, lecz po jakimś czasie dostałem do ręki gitarę. Darmowe jedzenie, świetna kawa i pięciu muzyków z całego świata chętnych do podzielenia się swoją pasją… Sounds good, right?

Prosto z TOMS udałem się na koncert jazzowy. Godzina standardów z lat 60-tych z saksofonem na przodzie. Odjazd! Niestety zupełnie zapomniałem jak nazywało się to miejsce ale w całym Amsterdamie są tylko 4 lokale tego typu, więc każdy komu zależy znajdzie je bez problemu.

Piątek. Czas leci nieubłaganie, lecz ja czułem się jakbym widział w tym mieście już wszystko. Bez stresu poszedłem więc do małej knajpki o wdzięcznej nazwie “Toastable” by skonsumować bez pośpiechu najlepszego tosta jakiego kiedykolwiek jadłem. Serdecznie polecam, gdyż ten lokal znajduje się w samym centrum (zaraz obok giełdy kwiatowej) i oferuje znakomite jedzenie w zupełnie znośnych cenach.

Zaraz potem poszedłem do kina. Dzięki bogu Holendrzy nie zaadaptowali mody na dubbingi w kinie. Z zadowoleniem obejrzałem “Strażników Galaktyki” w oryginale. Lekkie kino serwowane przez Marvela chyba nigdy mi się nie znudzi.

Przyszedł czas na uruchomienie kolejnej tajnej broni - portalu Meetup. O ile Couchsurfing jest świetny jeżeli szukasz noclegu, niezbyt nadaje się do poznawania nowych ludzi. Meetup zaś skupia się na grupowych spotkaniach. Nieważne czy chcesz poznać inne matki karmiące piersią czy może grupę szaleńców skaczących na bungee - każdy znajdzie coś dla siebie. Ja w piątkowy wieczór przyłączyłem się do grupy “Expatów” idących na karaoke. Expat to po prostu osoba emigrująca do innego kraju w celach zarobkowych lub na studia. Wieczór udał się doskonale. Jedna piosenka - jeden drink. Bawiłem się za darmo. Znów poznałem około 10 osób. Ciekawe doświadczenie. Otwiera na innych.

Sobota. Ostatnie muzeum które miałem w planach to Heineken Experience. Nigdy wcześniej nie byłem w browarze, więc było to podwójnie ciekawe. Dwie godziny zwiedzania, wizyta w starej warzelni z miedzianymi kadziami. Muzeum bardzo interaktywne w stylu “zobacz i dotknij”. Multimedialna instalacja w której zostajemy “uwarzeni” oraz lekcja profesjonalnego nalewania piwa. Zaraz potem wspólna degustacja i zwyczajowe “Proost!” czyli “Na zdrowie!”. Może jednak zostanę browarnikiem?

Popołudniu udałem się na rejs kanałami. Sternikiem był student ekonomii który dorabia urządzając nie do końca legalne wyprawy swoją własną łodzią. Dzięki temu iż wyprawa była nieoficjalna, mogliśmy popłynąć gdziekolwiek chcieliśmy. Po trzech godzinach na wodzie udaliśmy się do włoskiej knajpy. Jedzenie proste lecz sycące i genialne.

Niedziela upłynęła pod znakiem spotkania ze społecznością Couchsurfingu w Amsterdamie (chciałem im zwyczajnie podziękować) oraz spontanicznej nocnej wycieczki do Czerwonych Latarni. Na spotkanie przybyło około 50 osób. Połowa ludzi mieszkała aktualnie w Amsterdamie, druga połowa jedynie przejeżdżała. Podczas tego wieczoru poznałem między innymi inżyniera Google Maps, pilota American Airlines, młodego gościa pracującego nad aparatami słuchowymi dla Siemensa oraz kilku dziwnych podróżników - globetrotterów.

Po skończonym spotkaniu zdecydowałem, że warto zwiedzić miasto nocą. Wraz z kilkoma osobami udaliśmy się na eksplorację Red Light District. W tym miejscu warto podkreślić, że “Czerwone Latarnie” w Amsterdamie są najbardziej spokojną i dostępną tego typu dzielnicą w Europie. Pełno tutaj Coffeeshopów oraz całodobowych sklepów i restauracji. Każdy szukający rozrywki znajdzie tutaj coś dla siebie pod warunkiem, że jest przed pierwszą w nocy. Później wszystkie przybytki sprzedające Marihuanę oraz alkohol zostają zamknięte. Dalej jednak można dostać gofry i gorącą czekoladę. W sumie to kolejny punkt obowiązkowy dla każdego kto znajdzie się pierwszy raz w Amsterdamie… Oby tylko nie jedyny. To miasto zasługuje na dokładniejsze poznanie!

Poniedziałek. Czas wracać. Zmęczony ale szczęśliwy i z dość pokaźnym bagażem wspomnień (biorąc pod uwagę, że byłem tutaj tylko tydzień) wracam autobusem na lotnisko. Stamtąd już tylko przelot do Londynu i pociąg do Birmingham. W sumie to już tęsknię. Na pewno wrócę. Amsterdamie - czekaj cierpliwie!

{{info}}