Pożegnanie z Bałtykiem - kto jest bez winy?
- Blogi
- Felietony
Łza się w oku kręci, ale na bliżej nieokreślony czas muszę pożegnać się z Bałtykiem. Wiele lat spędzonych na kutrach, czy też małych łodziach motorowych sprawiły, że niełatwo to przychodzi, ale cóż mogę zrobić? Analizując to, co działo się z dorszem od początku mojej przygody z wędkarstwem morskim, dochodzę do wniosku, że każdy z nas: rządzący (bez względu na przynależność partyjną), armatorzy, szyprowie, załoganci i wędkarze dołożyliśmy do tego swoją cegiełkę.
Końcówka lat 90 ubiegłego wieku, to okres kiedy na naszych łowiskach można było przeżyć przygodę życia. Jednostek było niewiele, a ryb nie brakowało. Nie mam tutaj na myśli przysłowiowych „bolków”, które dzisiaj są najczęstszą zdobyczą. Złowienie wątłusza, którego waga oscylowała w granicach 5 kg nie było specjalnym wyczynem. Zdjęcia zaczynało się robić rybom, których waga przekraczała 10 kg! Ale to były czasy! Kiedy otwierało się wędkarskie czasopisma człowiek łapał się za głowę oglądając fotki ogromnych wątłuszy, a praktycznie w każdym numerze mógł na nie trafić. Wtedy też, wielu z nas zaczęło marzyć o morskiej eskapadzie.
Ewoluował sprzęt, ale także polscy wędkarze zaczynali łowić coraz skutecznej. Pierwsze moje zawody, konfrontacja z Niemcami i zderzenie ze ścianą. W tej rywalizacji praktycznie nie mieliśmy szans! Mało kto pamięta, że w owych czasach podczas Mistrzostw Polski mieliśmy dwie klasyfikacje: polską – tylko dla Polaków i międzynarodową – uwzględniającą wędkarzy z innych krajów. Zanim zaczęliśmy triumfować w tej drugiej, zebraliśmy wiele srogich batów. Ale nauka w las nie poszła i teraz polscy łowcy dorszy to niewątpliwie europejska czołówka, o czym mogliśmy się przekonać chociażby podczas mistrzostw starego kontynentu.
Lata mijały, jednostek dynamicznie przybywało, ryb nie ubywało (takie przynajmniej mieliśmy wrażenie) i wydawało się, że tak będzie zawsze. Wtedy to rozpoczęliśmy walkę o zwiększenie limitów ilościowych. Argumentem tutaj były przepisy obowiązujące w innych krajach unijnych, mających dostęp do bałtyckich łowisk, bo to przede wszystkim polskich wędkarzy obowiązywały restrykcyjne limity ilościowe. Przypominam, że w owym czasie zabierać można było 7 dorszy, a dla przykładu Szwedzi mogli rekreacyjnie stawiać siatki!
Ze strony rządowej słyszeliśmy, że jest to niewykonalne z uwagi na ochronę stada wschodniego dorsza bałtyckiego. Oczywiście, nie kwestionowaliśmy tego, że o ekosystem Bałtyku trzeba zadbać. Dlatego też naszą kolejną propozycją środowiska wędkarskiego była zmiana limitu z 7 do 15 sztuk, ale jednocześnie zwiększenie wymiaru ochronnego z 38 do 45 centymetrów. Niestety, ten postulat nie uzyskał akceptacji rządzących, więc na zmiany się nie zanosiło. Aż do czasu, kiedy jednak zaczęto „majstrować” przy przepisach dotyczących dorszy. Zmiany jednak poszły w kierunku, którego nikt się nie spodziewał. Zgodnie z rozporządzeniem Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi z 6 lipca 2015 dorsze można było łowić do woli, oczywiście z zachowaniem wymiaru ochronnego, a ten o dziwo zmniejszono do 35 cm! Jak pisał w owym czasie tygodnikpiski.pl: zmniejszenie wymiaru przy zniesieniu limitu, dorszom z pewnością nie wyjdzie na zdrowie i warto tu zaapelować, by nie brać wszystkiego, co się na hak się zaczepi i nie pakować do lodówki dorszowych dzieci, które nie przekroczyły, dajmy na to 40 cm.
Apele apelami, a życie pokazało swoje. I tak, z jednej strony słyszeliśmy o ochronie dorszy, z drugiej strony, zliberalizowano przypisy dotyczące ich połowów. Czyli mamy typowy przykład gaszenia ognia benzyną.
Przy ogromnej liczbie jednostek wypływających w morze, przy coraz lepszym sprzęcie i większych umiejętnościach oraz, co trzeba mocno akcentować, przy braku respektowania przez wędkarzy przepisów regulujących połowy rekreacyjne mieliśmy gotowy przepis na katastrofę! O tym, że i my wędkarze dołożyliśmy cegiełkę do zakazu, który obowiązuje od 1 stycznia 2020 roku trzeba mówić otwarcie. Analizując różne badania dowiadujemy się, że wędkarze wyławiali 2-3% bałtyckich dorszy. Niby to niezbyt wiele i spustoszenia w stadzie wschodnim dorsza wielkiego zrobić nie mogło, ale podcinanie przez wiele lat gałęzi, na której siedzieliśmy skończyć się musiało tak jak skończyło. Co z tego, że można było używać jednej przywieszki i pilkera uzbrojonego w jedną kotwicę?! Przecież na kutrach powszechne było to, że na zestawach końcowych montowano 2, 3, a czasami nawet 4 przywieszki. Pilker z dwoma kotwicami to także norma! A już kompletnie niezrozumiałe było to, iż uwagi na to nie zwracali szyprowie i załoganci, a armatorzy bardzo ochoczo publikowali na portalach społecznościowych zdjęcia delikwentów wyszarpujących ryby z morskich głębin na taki właśnie sprzęt! Inna sprawa to wymiar ochronny. Nawet 35 cm przez wielu nie było respektowane. Najczęściej słyszane zdanie to: przecież i tak nie przeżyje! Ok, może nie przeżyje, ale wejdzie w łańcuch pokarmowy, a dla tak ubogiego ekosystemu jakim, jest Bałtyk ma to znaczenie.
Kolejny aspekt oddziaływania wędkarzy na pogłowie dorsza, to ilości łowionych ryb. Kiedy zaczynałem, złowienie 15-20 ryb uznawano za duży sukces. Teraz, co można przeczytać na rozmaitych forach, taki wynik jest porażką. Kiedy czytam o tym, iż ktoś zabrał 70-80, a nawet 100 ryb, pytam jak to możliwe? Co to ma wspólnego z wędkarstwem? Dla mnie każdy hol to emocje, które powinny trwać jak najdłużej.
Dzisiaj jest żal, rozpacz, protesty, przeklinanie wszystkich po kolei, tęsknota za tym co było i pytanie, kiedy znowu będzie można delektować się łowieniem dorszy w polskiej strefie ekonomicznej. Mam nadzieję, że kiedy to już się stanie, zaczniemy zachowywać się etyczniej i nie pozwolimy na to, aby Bałtyk, za naszym przyzwoleniem, ulegał dalszej degradacji. Pierwsze informacje mówiły o roku karencji, teraz już okres ten wydłużył się do lat czterech. Mam nadzieję, że nie zamknięto dla nas morza na zawsze.
Skutki ekonomiczne zakazu odczuje wiele osób, firm i instytucji, począwszy od armatorów, szyprów, załóg kutrów, po hotelarzy, restauratorów i całą branżę wędkarską. Z obawami patrzę w przyszłość, bo ciężko sobie wyobrazić, że po kilku latach całkowitego zakazu połowu ryb, wejdziemy na pokłady kutrów i wszystko będzie tak jak dawniej. Cieszą się Niemcy, tam pomimo ograniczeń można łowić i zabierać 5 sztuk, podobnie jest w Danii, ręce zacierają Norwedzy, no i Rosjanie, ich wytyczne Komisji Europejskiej nie dotyczą. Głowę ścięto wędkarstwu morskiemu w Polsce i krajach nadbałtyckich. Mam nadzieję, że za kilka lat nie okaże się, że tak restrykcyjne ograniczenia niewiele dały.
Moje morskie pożegnanie z polskimi łowiskami nastąpiło 17 grudnia. Na jednostce Nordykk w Kołobrzegu udało mi się spędzić 12 godzin w przesympatycznym towarzystwie ludzi, którzy tak jak i ja są wściekli z powodu zakazu, ale jednocześnie rozumieją jego podstawy. Umówiliśmy się na kolejny rejs… Mam nadzieję, że nie będziemy musieli na niego czekać 4 lata…
Mariusz Getka
Foto: Autor