Gra paragrafami, czyli angielski w sądzie
- Aktualności
Szczecineckie media żyją tzw. "aferą języka angielskiego" w Urzędzie Miasta. Ograniczają się przy tym - z lubością - do cytowania długiej litanii zarzutów stawianych przez prokuraturę - po raz "enty". Natomiast o przebiegu procesu cicho sza.
O sprawie pisaliśmy i my - kilkakrotnie. Przypomnijmy: Na ławie oskarżonych usiadł urzędnik ratusza i wiceburmistrz Daniel Rak. Obu panom prokuratura postawiła po kilka zarzutów. Urzędnik do winy się przyznał, wiceburmistrz - nie.
Zdaniem mecenasa Mirosława Wacławskiego, pełnomocnika Daniela Raka, prokuratura dysponująca pełnym materiałem dowodowym przyjęła dość karkołomną i dziwną zarazem konstrukcję prawną.
Obrońcy wiceburmistrza zapytaliśmy jaki przebieg ma proces przed szczecineckim sądem.
- Jesteśmy w tej chwili po jednej trzeciej procesu. On jest rozpisany na cztery posiedzenia - trzy w lipcu i 1 sierpnia ostatnie posiedzenie. Do tej pory przesłuchaliśmy 20 świadków z 54 zawnioskowanych przez prokuraturę - mówi "Miastu z Wizją" mecenas Mirosław Wacławski.
- Od początku procesu burmistrz Daniel Rak i ja oczywiście też, twierdziliśmy, że to wszystko co jest w akcie oskarżenia jest błędną interpretacją zdarzeń. Zdarzenia rzeczywiście miały miejsce, czyli rozpoczęcie kursu i jego przeprowadzenie. Faktem też jest, iż w tym kursie nie uczestniczyła duża ilość osób, które ukończyły 45 roku życia, co było wymogiem koniecznym na jego sfinansowanie. Faktem też jest, że zostały stworzone dokumenty nieodzwierciedlające rzeczywistą ilość takich osób. Faktem jest również, że zostały złożone do Urzędu Pracy. Tego faktu nikt nie kwestionuje.
- Tylko my wskazujemy, że w momencie kiedy zaczął się nabór osób na ten kurs okazało się, że nie ma tylu chętnych (musiało być 25 osób, które ukończyły 45 rok życia - dop. red.) - ujawnia mecenas M. Wacławski.
- Wówczas wiceburmistrz Rak skontaktował się z burmistrzem informując go o tym fakcie. Zaproponował, że ze względu na to, że pieniądze zostały już przyznane, że jest grupa chętnych osób by wziąć udział w tym kursie, są też chętni, którzy nie ukończyli 45 lat, jest wiadomo, kto będzie ten kurs prowadził, żeby go kontynuować, a miasto zapłaci za tych urzędników, którzy nie spełniają wymogów. Natomiast resztę pieniędzy się zwróci. Burmistrz zaaprobował ten pomysł. Było więc jasne od samego początku, że pieniądze zostaną zwrócone. Nie informowano natomiast o tym pracowników urzędu, nie ma takiego obowiązku, to burmistrzowie podejmują decyzję. Uzgodniono też z opiekunem projektu z ramienia Urzędu Pracy, że rozliczenie kursu nastąpi po jego zakończeniu.
- Po jego zakończeniu zostały złożone dokumenty do PUP - kontynuuje nasz rozmówca.
- I tak się złożyło, że wiceburmistrz w tym czasie pojechał na urlop, to był początek stycznia 2016 roku. W tym czasie była przeprowadzona kontrola z Urzędu Pracy, która nie wykazała żadnych nieprawidłowości. Dokumenty były nieprawdziwe, ale w ich świetle całość dotacji podlegała rozliczeniu. Wszystko było prawidłowo.
Tylko, żeby złożyć te dokumenty okazało się, że trzeba było też mieć umowy podpisane z pracownikami, którzy na ten kurs uczęszczali. A tych umów nie było. Wówczas pracownik ratusza, który zasiada teraz na lawie oskarżonych zaczął chodzić po pracownikach urzędu, nie tych, którzy chodzili na kurs, ale po tych, którzy mieli ukończonych 45 lat. Namawiał ich do podpisywania umów wprowadzając zarazem w błąd, co do treści tych umów. Ludzie podpisywali nie bardzo wiedząc, co podpisują. Mówił przy tym, że to polecenie wiceburmistrza. Zdarzyło się, że niektórzy następnego dnia, gdy przemyśleli sprawę, zażądali oddania podpisanych dokumentów i je zniszczyli. Ale te umowy zostały rzeczywiście stworzone. Ludzie je podpisali, ale to nie wszystko - one musiały być tez podpisane przed pracodawcę. I ten pracownik sfałszował podpis wiceburmistrza skanując go z innych dokumentów, co też jest fałszerstwem. On się do tego przyznaje. Jest to też w akcie oskarżenia. Później te "lewe" dokumenty dostarczył do Urzędu Pracy.
- Gdy wiceburmistrz wrócił z urlopu to zjawili się u niego pracownicy mówiąc, że tu się dzieją jakieś dziwne rzeczy - ujawnia mecenas Wacławski.
- Wówczas D. Rak zorientował się o co chodzi, wyjaśnił pracownikom, że takich poleceń nigdy nie wydawał i pojechał do Urzędu Pracy sprawdzić te dokumenty. Okazało się, że one w żaden sposób nie odzwierciedlają stanu faktycznego. W związku z tym wycofał te dokumenty, twierdząc, że jest konieczność przedłożenia prawidłowych dokumentów. Wrócił do Urzędu Miasta i temu pracownikowi polecił uporządkować to wszystko i zrobić jak jest naprawdę. On to zrobił, po czym w Urzędzie Pracy przedłożono kolejne dokumenty. Urząd Pracy zdecydował o zwrocie dotacji. Burmistrz to potwierdził powołując się na wcześniejsze ustalenia. Tak wygląda sprawa naprawdę.
- Na ostatniej rozprawie został przesłuchany burmistrz. Potwierdził zeznania Daniela Raka, że wiceburmistrz go o całej sytuacji informował - ujawnia mecenas M. Wacławski.
- Został też przesłuchany pracownik PUP, który twierdził, że gdyby nie działanie wiceburmistrza Raka, to nie byłoby zwrotu dotacji. Tylko na skutek interwencji wiceburmistrza pieniądze zostały w PUP. Miasto je zwróciło. Zostali też przesłuchani pracownicy ratusza i oni też potwierdzili opisane wyżej zdarzenia.
- Co jest ciekawe? Jako pokrzywdzeni występują pracownicy, którzy się podpisali na tych nieprawdziwych umowach. Ale na tych nieprawdziwych umowach widnieje też sfałszowany podpis wiceburmistrza. Dlaczego zatem nie potraktowano mojego klienta jako pokrzywdzonego? Dla mnie jest to niezwykle dziwna konstrukcja prawna, bo jeżeli przyjmujemy, że wszystkie osoby, których dane zostały wykorzystane celem wykazania, że brały udział w kursie są pokrzywdzonymi no to oczywistym jest, że wiceburmistrz tez jest pokrzywdzony.
- Z zeznań wynika, że Daniel Rak nie miał wiedzy ani świadomości, że jego podpis jest sfałszowany. Gdyby współpracował lub polecał pracownikowi, żeby on te dokumenty fałszował, to chyba by nie polecał, żeby sfałszował jeszcze jego podpis. No proste, że sam by te dokumenty podpisał.
- Wobec takiej sytuacji, moim zdaniem, postępowanie w tej chwili wykazało, że tak było. Oczywiście to zinterpretuje sąd. To sędziowie ocenią materiał dowodowy i wiarygodność świadków.
- Co jest istotne, że ci świadkowie nie przyszli dzisiaj i teraz przed sądem mówią w ten sposób a w postępowaniu przygotowawczym mówili inaczej. Oni od początku tak mówili. Wszyscy.
- Co budzi zdziwienie? Ano to, dlaczego prokuratura przyjęła taką konstrukcję prawną. Ja już podczas briefingu w Urzędzie Miasta po wniesieniu aktu oskarżenia, zwracałem uwagę, że gdyby nawet przyjąć, że takie zdarzenie miało miejsce i ono przebiegało według wersji prokuratury - czyli wiceburmistrz miał świadomość, chciał wyłudzić pieniądze - to jest bezsporne, że tylko dzięki jego działaniom zapobieżono niekorzystnym rozliczeniom dla Urzędu Pracy.
- W artykule 297 Kodeksu Karnego jest paragraf 3, który mówi, że postępowanie się umarza, jeżeli szkoda została naprawiona, pieniądze zostały zwrócone. Jeżeli popatrzymy na daty to pierwsze pismo policji informujące, że są podjęte czynności sprawdzające, wpłynęło do Urzędu Miasta już po zwróceniu pieniędzy. Czyli szkoda była naprawiona i postępowanie należałoby umorzyć.
- Zakładam też, że w toku postępowania dalsi świadkowie potwierdzą to, co zostało powiedziane przed sądem na ostatniej rozprawie. I tak to wygląda na dziś - podsumowuje mecenas Mirosław Wacławski i dodaje:
- Ja stoję na stanowisku, że wiceburmistrz Daniel Rak popełnił jeden błąd zachowując się nieprawidłowo jako urzędnik. W momencie kiedy zobaczył, że dokumenty w Urzędzie Pracy nie odpowiadają rzeczywistości powinien tego pracownika natychmiast zwolnić z pracy i powiadomić prokuraturę. A on zaczął to odkręcać. Chciał chronić dobre imię Urzędu Miasta. W pierwszej kolejności chciał naprawić błąd, a potem pojąć działania w stosunku do pracownika. Nie zdążył, bo sprawą zajęła się policja.
Rozmawiał: Sławomir Włodarczyk
Foto: S. Włodarczyk