Zrzucił ponad 90 kg. Walczy dalej i inspiruje innych

  • Aktualności
Miasto z Wizją / 27.08.2016 / Komentarze
Robert Rabiej na blogu opisuje swoją bitwę z kilogramami

Robert Rabiej, na co dzień nauczyciel informatyki i fizyki w Zespole Szkół Nr2 im Ks. Warcisława IV, nie tylko dzieli się z uczniami swoją wiedzą, ale także stanowi ogromną inspirację i motywację zarówno dla młodych ludzi, jak i dla swoich znajomych, współpracowników, przyjaciół i rodziny. Dwa lata temu, ważąc blisko 230 kg, podjął walkę ze zbędnymi kilogramami. Przez ten czas ciężką pracą udało mu się zrzucić ponad 90 kg. I jak sam mówi, nie powiedział w tym temacie jeszcze ostatniego słowa. Teraz swoją historią i przemyśleniami dzieli się z innymi na blogu „Wielka Wojna” (który znajdziemy pod adresem https://www.facebook.com/robert.rabiej.wielkawojna/), zachęcając swoich czytelników, którzy borykają się z podobnym problemem, do podjęcia walki o swoje zdrowie.

Od czego wszystko się zaczęło?
- Doprowadziłem się do takiego stanu z dwóch powodów. Pierwszym z nich był wielokrotnie powracający efekt jojo, który pojawiał się po każdej wcześniejszej próbie zrzucenia kilogramów. Bo jeśli zaczyna się odchudzanie, to trzeba ten proces doprowadzić do końca. Drugim powodem było to, że po prostu fatalnie się odżywiałem. Dla przykładu szedłem do pracy bez śniadania, wypijając jedynie kawę. Później zazwyczaj kupowałem jakąś drożdżówkę i zapijałem ją colą. Wracałem do domu i brałem z lodówki to, co akurat wpadło w rękę. Za chwilę żona przygotowywała obiad. Nie będę ukrywał, że zjadałem podwójną porcję. Kolacja też nie wyglądała lepiej, bo często jadłem ją o 1 w nocy. Do tego czasami dochodził jakiś alkohol na spotkaniach. I od tego wszystko się zaczęło. Kiedyś byłem judoką i nawet nieźle się zapowiadałem. Właściwie kiedy przestałem trenować judo, zaczęło się też tycie.

Co było tym impulsem do podjęcia walki z kilogramami?
- Przede wszystkim stan zdrowia. Było tak źle, że przed samym rozpoczęciem odchudzania nie mogłem przejść 100 metrów bez zadyszki, bez zatrzymania się i przycupnięcia na jakimś murku czy ławce. Zawsze, gdy gdzieś szedłem, szukałem tych ławek. Kiedy wychodziłem z psem, to przechodziliśmy 50 czy 100 metrów i wracałem do domu. Generalnie byłem „nieczynny”. W pracy nie musiałem zbyt dużo chodzić czy stać, ponieważ większość zagadnień tłumaczyłem uczniom siedząc przy komputerze.

Nie była to pierwsza próba odchudzania. Jednak te wcześniejsze zakończyły się niepowodzeniem.
- Próbowałem się wcześniej odchudzać, ale z marnym skutkiem. Właściwie skutek był taki, że było coraz gorzej. Ostatnia dieta, jeszcze przed rozpoczęciem tej decydującej, skończyła się tym, że schudłem ok. 30 kg, a w ciągu paru następnych miesięcy przytyłem 50 kg. Zwyczajnie dopadł mnie efekt jojo i stąd też wzięły się te dodatkowe kilogramy. Poprzez nieudane próby odchudzania można się doprowadzić do jeszcze wyższej wagi.

Decyzja o rozpoczęciu „Wielkiej wojny” z kilogramami przyszła w jeden dzień, czy jednak dojrzewała przez jakiś czas?
- To dojrzewało gdzieś z tyłu głowy, ale nic z tym nie robiłem. Po tej nieudanej diecie w 2013 roku, zacząłem zastanawiać się, jak sobie z tym poradzić. A było już tak źle, że nie byłem w stanie się poruszać. Pamiętam, że pojechaliśmy na imprezę integracyjną z pracownikami i wtedy koleżanki wzięły mnie na bok i powiedziały „Robert, zobacz, nie możesz oddychać, nie możesz chodzić, nie możesz funkcjonować. Trzeba coś z tym zrobić”. To był ten moment, kiedy się złamałem. Co innego, kiedy jedynie samemu dostrzega się problem, a co innego, kiedy zaczynają go widzieć też inni. Wtedy zacząłem wertować Internet i szukać najlepszego dla siebie rozwiązania. Zapisałem się do jednej z ogólnopolskich centrów odchudzania, gdzie konsultacje odbywały się m.in. poprzez wideo rozmowy, i dzięki ich wskazówkom udało mi się ruszyć z miejsca. Dostaję wiele pytań i próśb o poradę. Kiedy ktoś chce wersję dłuższą, to tłumaczę, na czym polega ta dieta i to trochę trwa. Wersja krótsza jest taka, że odsyłam do miejsca, gdzie sam uzyskałem pomoc. Ale samo zapisanie się nic nie da, jeżeli wcześniej nie ułoży się wszystkiego w głowie.

Tobie się to udało. Liczby mówią same za siebie…
- Wcześniej nie miałem takiej wagi, na której mógłbym się zważyć. Wiem, że niektórzy jeździli np. na punkt skupu złomu, żeby tam skorzystać z wagi. Mi nie wpadło to do głowy. Kiedy po 10 dniach odchudzania poszedłem na siłownię na pierwszy trening na rowerku poziomym - gdzie oczywiście co 10 minut musiałem się zatrzymywać - to rowerek ten miał funkcję mierzenia wagi, która pokazała 226 kg i to przyjąłem za moją wagę wyjściową. Przypuszczam jednak, że przez rozpoczęciem odchudzania mogłem ważyć ok. 10 kg więcej. Za mną już 91 kg i bardzo ciężko idzie dalej, ale walczę. Zostało mi jeszcze z 30 kg do zrzucenia. Nie patrzę na BMI, bo to bzdura, ale chcę dojść do 95 cm obwodu w pasie albo dwucyfrowej wagi. To jest mój cel. Ubyło też sporo w centymetrach. W biodrach zgubiłem 58 cm, w talii 50 cm, w udzie 14 cm. Spadło mi też 21 procent tłuszczu. Tak to wygląda w liczbach.  

Jak na te zmiany zareagowało otoczenie - znajomi, rodzina, przyjaciele?
- Zacząłem się odchudzać w połowie lipca, więc miałem 1,5 miesiąca do powrotu do szkoły. Na rozpoczęciu roku ważyłem już 30 kg mniej. Koledzy i koleżanki zauważyli, że coś się zaczyna dziać i motywowali mnie. A moje odchudzanie trwało dalej. Po pół roku miałem 60 kg mniej, po roku 70. Kolejne 20 kg zrzuciłem już w tym roku i mam nadzieję, że przez kolejny rok już uda mi się osiągnąć cel. Wszyscy mi w tym kibicują. Zaczęło się od rodziców, którym powiedziałem o diecie dopiero po miesiącu. Potem zaraziłem tym ojca, brata i całą okolicę. Ruszyła taka reakcja łańcuchowa.

To było impulsem do założenia bloga i dzielenia się swoimi przemyśleniami, radami i postrzeżeniami z innymi?
- Chciałem zwyczajnie opisać gdzieś swoje problemy, wyrzucić kilka rzeczy z siebie, ale też być może zainspirować swoją historią kogoś, kto wciąż nie ma motywacji do rozpoczęcia odchudzania. Najpierw założyłem bloga na Wordpressie, ale nikt tego nie czytał, więc w marcu przeniosłem się na Facebooka. W międzyczasie udzielałem się też w różnych grupach oraz na forach internetowych. Napisałem kilka postów, które spodobały się ludziom i pomyślałem „O, może mam jakiś talent” (śmiech). Zacząłem opisywać różne rzeczy w swój specyficzny sposób i spotkało się to z pozytywnym przyjęciem. Przypominały mi się różne momenty, które były i śmieszne, i bardzo smutne, jak np. pobyt w szpitalu, gdzie były kłopoty z przeniesieniem mnie ze stołu operacyjnego na łóżko.

Blog cały czas się rozwija.
- Wciąż pojawiają się jakieś nowe pomysły na wpisy. Często zastanawiam się, o czym jeszcze mógłbym napisać. Ostatnio np. opisałem moją wyprawę rowerową. Wziąłem udział w takim 40-kilometrowym maratonie, żeby się sprawdzić. I okazało się, że jeszcze mi ta nadwaga przeszkadza, ale mam nadzieję, że w ciągu roku zrobię z tym porządek. Teraz jednym z moich celów jest wzięcie udziału w szczecineckim maratonie MTB we wrześniu, ale chyba w 2017 roku. Relacja z niego też pewnie pojawi się na blogu. Mam jeszcze w zanadrzu kilka tematów i pomysłów do opisania. Trochę tego się jeszcze znajdzie, ale to też musi przyjść taki moment, że już będę wiedział, co dokładnie chcę przekazać czytelnikom. Często jest tak, że zaświta mi jeden pomysł w głowie, siadam do pisania i raptem to zaczyna się „bujać” i piłuję jedną myśl do końca, żeby wyczerpać temat. Jest też dużo spraw, których pewnie nigdy nie opiszę, bo zwyczajnie się wstydzę.

Twojego bloga obecnie regularnie odwiedza ponad 2 tys. osób. Kogoś już udało się zainspirować?
- Mam sygnały, że moja historia ruszyła kilka osób, które też zaczęły się odchudzać i dalej walczą z kilogramami. Mam też dużo nowych znajomych, którzy odchudzają się takim samym systemem i którzy mogliby się śmiało podpisać pod moimi wpisami. Utożsamiają się z tym, o czym piszę, bo to też opis ich historii. Podoba im się to, że wyciągam na światło dzienne tematy i problemy, o których zazwyczaj głośno się nie mówi. Jeden z moich kolegów schudł 170 kg i pewnie mógłby jeszcze więcej napisać na temat tego, jak to wszystko wygląda. Ja staram się jakoś ubrać to w słowa.
 
Co byś dziś, po dwóch latach odchudzania, poradził osobom, które dopiero zaczynają lub chcą zacząć odchudzanie?
- Trzeba wciąż szukać motywacji. To jest najważniejsze. Nie można znaleźć jednej i później jej nie „odświeżać”. To się nie sprawdzi. Moim pierwszym motywem było zdrowie. W tej chwili doprowadziłem się do takiego stanu, że wszystkie wyniki badań mam idealne. Po odstawieniu soli okazało się, że minęło nadciśnienie, z którym walczyłem bardzo długo. Jednak lekarze często wolą przepisywać tabletki. Żaden nigdy nie poradził mi odstawienia soli. A wiele dolegliwości można wyleczyć odpowiednią dietą. Kiedyś brałem sporo leków, teraz tylko witaminy. Dlatego też zmienił się mój motyw na ten estetyczny. No i na podniesienie kondycji. Trzeba sobie wyznaczać cele i nieustannie szukać motywacji. I nie poddawać się, nawet kiedy przyjdzie taki dzień, jaki mam dziś, że dieta mi nie idzie, a waga przez tydzień nie spadła nawet o kilogram. Jest taka zasada, że stary tłuszcz najtrudniej jest stracić. Dlatego nie wolno rezygnować.

Od czego zacząć?
- Od głowy. Trzeba się przełamać i ułożyć sobie w głowie, że muszę walczyć do końca, niezależnie od tego, jak będzie szło. Raz będzie gorzej, raz lepiej. Trzeba pamiętać o tym, gdzie jest cel i zaplanować sobie to odchudzanie. Można zrobić np. jakieś cykle półroczne i trzymać się wybranego programu odchudzania. Obojętnie jakiego, byle by było to zdrowe odchudzanie. Jeżeli będziemy się konsekwentnie tego trzymać, to i on przyniesie skutek. Wszystkiego można użyć w zależności od tego, po pierwsze ile ktoś ma w portfelu, a po drugie co komu odpowiada. To nie jest tak, że jest tylko jedna metoda i akurat musi to być ta, którą ja stosuję. Można sobie wybrać to, co nam najbardziej odpowiada, ale być konsekwentnym. Trzeba wiedzieć, że to jest skuteczna i zdrowa dieta.

Przez te dwa lata nie zawsze było „z górki”. Co jest najtrudniejsze? Na co należy się przygotować?
- Czasami są momenty takiego głodu, że po prostu chce się coś zjeść i człowiek się zastanawia: złamię się czy nie. W takich sytuacjach ratuję się wodą, której wypijam bardzo dużo w ciągu dnia. Nie jest to żaden magiczny sposób, ale trochę pomaga. Albo kiedy np. są jakieś imprezy rodzinne, co też opisałem na blogu, gdzie był obiad ze schabowymi. Nie dałem się złamać i przyszedłem z własnymi pudełkami. To są te najtrudniejsze momenty. No i czasami przychodzi kryzys, kiedy waga przestaje spadać. Zaczynasz się zastanawiać, czy coś robisz źle. W ubiegłym roku dopadła mnie choroba, niezwiązana z odchudzaniem, ale wymagająca pomocy lekarza specjalisty. Leczenie ciągnęło się pół roku i niestety, wtedy nic nie schudłem. Najważniejsze to przeczekać te trudne momenty, nie poddać się. I jak to napisał Dan Brown w „Cyfrowej twierdzy”: Wszystko jest możliwe. Niemożliwe wymaga po prostu więcej czasu.

Rozmawiała: Marzena Góra
Zdjęcia: Robert Rabiej